Okres Wielkiego Postu to dla wielu z nas wciąż czas poważniejszego myślenia o sprawach ostatecznych i własnym zbawieniu. Święto Bożego Narodzenia na ogół kojarzy się z radością dziecięcą, poczuciem wspólnoty rodzinnej, urokiem choinki, pastorałek, smakiem karpia i pierogów, karnawałem, itd. Niestety, raczej niewiele w tym głębokiej refleksji duchowej. Ale już Wielkanoc, wraz z poprzedzającym ją okresem Wielkiego Postu, to co innego. Każdy wierzący, nawet taki, który nie uczestniczy zbyt często w życiu liturgicznym Kościoła, dokonuje jakiegoś obrachunku swojego życia, w perspektywie wieczności. Któregoś dnia w pracy usłyszałam, jak osoba z wielkim dystansem do Kościoła zastrzegła, że nie będzie jeść ciasta podczas jakiegoś spotkania towarzyskiego, bo „przecież jest Post". A więc jednak! Albo zostaje coś głęboko zakodowanego z wychowania w katolickiej rodzinie, a1bo wpływ Kościoła w naszym kraju wciąż promieniuje silnie nauką i wartościami, nawet na środowiska obojętne religijnie.
Każdy z nas spotkał się zapewne z twierdzeniem, że człowiek współczesny pozbawiony jest sumienia: nie rozróżnia, co w jego życiu jest dobre, a co złe, bo głównie kieruje sie tym, co jest mu przyjemne i egoistycznie korzystne. Zanika poczucie grzechu, surowe posty, akty pokuty przypisywane są do akcesoriów średniowiecza. Nawet niektórzy katoliccy publicyści głoszą, że istnienie piekła kłóci się z nieskończonym miłosierdziem Boga. Czy zatem my, współcześni, możemy dobrze, dogłębnie i kompetentnie, zweryfikować stan własnej duszy, szczerze się wyspowiadać, a po tym trwale pojednać się z Bogiem i ludźmi?
Możemy. Dopóki żyjemy, zawsze jeszcze możemy coś zrobić dla własnego zbawienia i zbawienia cudzego. Żeby się dobrze do tego przygotować, warto przypomnieć sobie kilka podstawowych prawd o Sakramencie Spowiedzi, a przy okazji powalczyć z kilkoma mitami.
A więc — najpierw rachunek sumienia. Najczęstszym błędem w tym zakresie jest kierowanie się wyłącznie odczuciem jakiegoś dyskomfortu psychicznego. Jak się zgłębi szczerze taki dyskomfort, to okaże się, że to nie z powodu obrazy majestatu Boga. Najbardziej mam doskwiera własna niedoskonałość, bo nie pozwala mam dobrze o sobie myśleć. A tymczasem to nie emocje powinny decydować w sprawach sumienia. Bo jakże często one zawodzą, albo wprost prowadzą na manowce. Trywialnym przykładem w tym względzie jest nagminna wręcz postawa, zwłaszcza młodych ludzi, podejmujących współżycie seksualne bez ślubu, czy poza małżeństwem, wyłącznie z tytułu silnej, przyjemnej emocji, tzw. zakochania. Według nich to uczucie lub odczucie zezwala ma korzystanie z przywileju, który Bóg rezerwuje wyłącznie dla małżonków. Nie klasyfikują oni swoich czynów jako grzechu, komfortu sumienia nie tracą. Z czegóż się więc mają spowiadać? Emocja, jako wewnętrzny, niezależny od woli impuls, niewiele się przydaje w pracy sumienia. Tymczasem sumienie to nie emocja, to akt działania rozumu praktycznego. To racjonalny proces, w którym należy uwzględnić przede wszystkim nauczanie moralne Kościoła, ale także nieprzekraczalną granicę cudzego dobra, opinię innych ludzi, w tym krytykę ze strony osób życzliwych. Oczywiście odczucie moralne może temu towarzyszyć, zwłaszcza jeśli sumienie jest starannie ukształtowane przez wychowanie i dobre wpływy. Ale nie może zastępować racjonalnego osądu.
Gdy ten wewnętrzny, masz osobisty sędzia, wyda wyrok, powinien zagościć w mas żal za grzechy. Katechizmowo ma to być smutek duszy, żeśmy obrazili Pana Boga. Ale jakże często najbardziej nam dokucza żal, że trzeba z danym grzechem skończyć, samo jego wspomnienie jest nam nadal miłe. I czuje się żal, ale do Pana Boga, że uprzykrza mam - i tak trudne życie - zakazami, nakazami. I jeszcze żal do innych ludzi, że to przez nich wciąż grzeszymy tymi grzechami, których w sobie nie znosimy. Konsekwentnie nad tymi emocjami nie powinniśmy się zatrzymywać, tylko iść dalej. Nawet jeśli nie stać nas na żal doskonały, to przyjęcie rozumem i uznanie aktem woli, że dany czyn jest w świetle wiary złem, następnie pokorne pragnienie uznania woli Boga, a nawet żal, że nie umiem żałować, jest wejściem w realizację tego drugiego warunku Sakramentu Spowiedzi, niezbędnym, aby dotrzeć do następnego etapu: mocnego postanowienia poprawy. Osobiście uważam, że to najtrudniejszy moment w przygotowaniu się do spowiedzi, a nawet w całym życiu sakramentalnym. Bo choćby nie wiem, jak człowiek pragnął doskonałości, nawet jeśli naprawdę serio traktuje swoje życie religijne i uznaje autorytet Kościoła w kwestiach moralnych, to przecież ma świadomość, że po tej spowiedzi będzie następna, i następna, i tak aż do śmierci. Trafnie to ujął na stronie internetowej katolickiej witryny ,,Mateusz” dominikanin, ojciec Janusz Pyda: ,,Myślę, że […] to nie nasza grzeszna przeszłość jest odpowiedzialna za największy trud naszych spowiedzi, ale przewidywalna przyszłość po spowiedzi.” I nie chodzi tutaj o zwykłą hipokryzję. Bezsilność człowieka wobec własnych słabości jest faktem, co więcej: jest skutkiem grzechu pierworodnego. Nie sposób znaleźć człowieka, który raz na zawsze wyeliminowałby grzechy powszednie.
A więc, co możemy zrobić? Na pewno nie wolno kapitulować, raczej starać się systemem maleńkich kroczków coś w sobie poprawiać, wykazując w stosunku do siebie taką; samą wyrozumiałość, jaką mamy wobec kochanych przez nas osób. Ktoś mądry powiedział ,,Bądź cierpliwym wychowawcą samego siebie". Następnie: korzystać z Komunii Świętej - zbyt często zapominamy, że Sakrament Eucharystii gładzi grzechy lekkie, co oczywiście nie zwalnia nas z wysiłku permanentnego nawracania się.
Za wszelką cenę unikać grzechu ciężkiego lub zerwać z nim, jeśli już stał się naszym udziałem. Dla przypomnienia: grzech ciężki polega na wolnej, egzystencjalnej i radykalnej decyzji przeciwstawienia się wo1i Bożej; zakłada pełną wiedzę, wolność i ciężką materię (Mały słownik Teologiczny, Warszawa: 1987, K. Rahner-H.K. Vorgrimler). Nawet jeśli są sytuacje życiowe tak trudne, że wręcz — wydawałoby się — niemożliwe do rozwiązania według nauczania Kościoła, to trzeba wierzyć, że przyjdzie dzień, w którym człowiek dojrzeje do pełnego zjednoczenia z Bogiem. Znam takie przypadki i wiem, że są owocem wieloletniego trwania w Kościele, udziału w liturgii, modlitwy osobistej, nawet jeśli ścieżki życiowe wcześniej były lub są nadal mocno splątane. Wcale nie tak rzadko ludzie, którzy nie mogą korzystać w pełni z Sakramentu Pojednania i Komunii, a tęsknią za Jezusem Eucharystycznym, są dla ludzi letnich religijnie przypomnieniem, jakim dobrem są sakramenty, jak ich nie doceniamy, póki są dostępne. Każdy pełni jakąś rolę w Bożym planie zbawienia. Mocne postanowienie poprawy powinno zakładać przede wszystkim ufność w Bożą pomoc na drodze nawracania. Jak głosi staropolskie przysłowie: Bez Boga ani do proga. Bazowanie wyłącznie na swojej sile i decyzjach zawodzi. Wtedy właśnie rodzi sie frustracja i poczucie bezsensu spowiedzi. Ale nawet jeśli wciąż - według naszej oceny — znajdujemy się w tym samym punkcie na drodze nawracania, to wykonując tę syzyfową pracę spowiedzi coś dla swojej duszy robimy. To też się liczy.
Spowiedź szczera — to element sakramentu, który jest zwieńczeniem poprzedzającego go przygotowania i ma wymiar społeczny, bo dokonuje sie w konfrontacji z drugim człowiekiem, a nie tylko w ciszy własnego rozumu. Dla wielu to najtrudniejszy moment, dla niektórych tak trudny, że nie przystępują do spowiedzi latami. Można oczywiście ciągle podkreślać, że w konfesjonale czeka Miłosierny Jezus, że ksiądz jest tylko jego narzędziem, przekazicielem łaski, która płynie z góry, że ksiądz jest też grzesznikiem, który musi się spowiadać, itd., itp. Ale, niestety, czynnik psychologiczny jest tak silny, że sama dogmatyka w takich przypadkach nie wystarczy.
Rozmawiałam na ten temat wiele i ze znajomymi kapłanami, i z tzw. aktywnym laikatem. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że w takich przypadkach może pomóc skutecznie: z jednej strony — bliska potencjalnemu penitentowi osoba, która taktownie, ale konsekwentnie, namawia, przygotowuje, niejako pilotuje go, w kierunku konfesjonału. I to nie z pozycji tej przemądrzałej ,,świątobliwej", ale jako równa jemu osoba w doświadczeniu upadku i słabości. Z drugiej zaś strony, czyli w konfesjonale - kapłan, który okaże wielką cierp1iwość, ale i doświadczenie w konfrontacji z osobami czasem mocno zranionymi, a innym razem wręcz wrogimi lub kompletnie indolentnymi w kwestiach wiary. Z takiego spotkania może się narodzić wielkie nawrócenie. A nawet jeśli nie z takim spektakularnym efektem, to może ..... ktoś po latach podejmie życie sakramentalne, ktoś uratuje sie od rozpaczy, ktoś inny znów poczuje sie członkiem wspólnoty. Taką spowiedź trzeba jednak umiejętnie przygotować i ten obowiązek w omawianym przypadku spoczywa na osobie pomagającej, w ramach uczynków miłosierdzia względem duszy. Nie można pozwolić, żeby niedoszły penitent w akcie jakiegoś nagłego zrywu zupełnie nie trafił w porę i miejsce, np. kiedy kapłan wymęczony wielogodzinnym spowiadaniem przed jakimiś wielkimi świętami, w obliczu równie zmęczonej oczekiwaniami, długiej kolejki wiernych, nie miał czasu, ani możliwości spokojnej, długiej rozmowy, której spowiedź po latach zwykle wymaga. Bo wtedy zawiedziony penitent mógłby się tylko utwierdzić w swoim oporze przed spowiedzią.
To, oczywiście, jeden z wielu różnych aspektów spowiedzi, ale o innych już w naszej gazetce pisaliśmy, a ten wydał mi się jakoś zaniedbany. Co chciałam w nim podkreślić? Otóż to, że my, wierzący, praktykujący, mamy obowiązki nie tylko względem własnej duszy, ale również względem bliźnich. Tyle dobra tkwi w każdym z nas, zresztą, tak w wierzących, jak i w niewierzących. Różne spontaniczne dary serca w odpowiedzi na apele akcji charytatywnych i indywidualnych dramatów ludzkich, upublicznianych przez media, potwierdzają, że los innych nie jest nam obojętny. Ale z reguły dotyczy to wymiaru egzystencjalnego, pomocy materialnej. A ludziom wierzącym w Boga i w Jego dar życia wiecznego powinno zależeć, żeby pomóc również i innym to osiągnąć. Stąd pomoc bliźnim w sprawach ,,dusznych" jest naprawdę ważna, choć nie taka spektakularna, nie medialna. Należałoby sobie przypomnieć katechizmowe ,,Uczynki miłosierne względem duszy". Któż o nich dziś pamięta!
Co do dobrodziejstwa spowiedzi, to spotkałam sie również z ciekawym, nazwę to – aktem zazdrości — osoby niewierzącej. Otóż usłyszałam, że nam katolikom to jest dużo łatwiej żyć, bo, gdy zgrzeszymy, to się wyspowiadamy i ciężar sumienia, odpowiedzialność za zło, mamy z głowy. A niewierzący, który popełnił zło i tego żałuje, musi sam sie z tym zmagać. No cóż, jest to prawda, ale zarazem mocne uproszczenie. To, że nie jesteśmy z naszym grzechem sami, że wziął go na swój krzyż Chrystus, jest skarbem naszej wiary. Z drugiej jednak strony wierzącemu jest właśnie trudniej. Obowiązują, go liczne nakazy i zakazy, które często wydają mu sie niesprawiedliwe lub okrutne, które stają w poprzek współczesnemu światu. Naturalną koleją rzeczy człowiek ma skłonność do samousprawiedliwienia, do szukania w sobie fałszywych rozgrzeszeń. A musi je konfrontować z twarda niekiedy nauką Kościoła. Jaką walkę trzeba ze sobą stoczyć, żeby przygiąć karku w konfesjonale i w najintymniejszych sprawach wydać się na wyrok innego człowieka, który nie tylko nie jest, ale wręcz nie może, być pobłażliwy. No i trudno też powiedzieć, że po spowiedzi ,,mamy z głowy". Bo — i tu dochodzimy do ostatniego aktu sakramentu, a mianowicie zadośćuczynienia Panu Bogu i bliźniemu - po odejściu od konfesjonału nasz wysiłek się nie kończy, a przynajmniej nie powinie. Ks. Jacek Salij OP napisał w ,,Pytaniach nieobojętnych", że ,,Rozgrzeszenie Boże nie zwalnia nas z odpowiedzialności, ale właśnie ją aktywizuje". Powiedzmy sobie jednak szczerze: wypełnienie tzw. pokuty nałożonej przez spowiednika, np. odmówienie modlitw czy spełnienie innych zaleceń nie załatwia sprawy, ale najczęściej o tym zapominamy. Po spowiedzi idziemy do Komunii i najwyżej staramy sie przez jakiś czas trochę więcej modlić, życzliwiej traktować bliźnich, lepiej spełniać obowiązki itd., do czasu zresztą. Ale czy to jest to zadośćuczynienie zarówno Panu Bogu, jak i bliźniemu? Czy krzywdę uczynioną b1iźniemu, choćby grzechami języka, staramy sie wynagrodzić? Jak, w jaki sposób? Nie można wycofać raz puszczonej w świat plotki, oszczerstwa. Ale można przynajmniej zaprzestać takich aktów w przyszłości, przyznać się, przed kim sie tylko da, do błędu, do złej wo1i w opiniowaniu tej skrzywdzonej przez nas osoby. To jest możliwe. Innym obliczem zadośćuczynienia jest przebaczenie. Przebaczenie sprawcy naszej krzywdy. Ktoś kiedyś powiedział, że naprawdę przebaczyć, to zapomnieć. Sądzę, że ten akt, może najtrudniejszy w wykonaniu osoby skrzywdzonej, to prawdziwe zadośćuczynienie Panu Bogu, bo jeśli On nam przebacza w Sakramencie pojednania, to tym samym my powinniśmy odpłacić bliźniemu.
Moje tegoroczne rozważania o sakramencie Spowiedzi Świętej oczywiście nie wyczerpują bogactwa tej tematyki. Myślę, że warto co roku w okresie Wielkiego Postu podejmować trud zgłębiania zarówno zaniedbań w sferze tego sakramentu, jak i wskazywać wciąż na jego uzdrawiającą moc.
Stara szkoła – nowa filia
Nowa przestrzeń społeczno-kulturalna - otwarcie Filii Centrum Kultury Wilanów w Powsinie
Zanim przejdę do relacji z zasygnalizowanego w tytule wydarzenia, pozwolę sobie na krótką wzmiankę o przebiegu ostatniego wtorku karnawału. Wczesnym popołudniem członkowie Pracowni Etnograficznej Powsińskiego Klubu Kultury, tanecznym i rozśpiewanym korowodem przebierańców ruszyli na plebanię, do sióstr zakonnych, Urzędu Dzielnicy Wilanów oraz do wielu gościnnych powsińskich domostw. Prawdziwa maskarada pod kierunkiem pary góralskich wodzirejów rozpoczęła się wieczorem i trwała do północy. Wzięło w niej udział ok. 80 osób w tym włodarze dzielnicy, powsińscy przebierańcy, niezwykle barwna i żywiołowa „Trupa cygańska 30+” oraz wielu innych przygodnych zapustników. Dobrego jadła, a zwłaszcza pączków i faworków nie zabrakło nikomu, a wspomnienia z tej hucznej zabawy przy ul. Ptysiowej 3 na długo pozostaną w naszej pamięci. "Mam wrażenie, że tego dnia Powsin zmienia swoje oblicze. Starsi z radością czekają na sentymentalny powrót do czasów dzieciństwa zaś młodzi chętnie poznają obyczaje rodziców i dziadków”- mówi pani Ewelina Wojciechowska.
Jeszcze nie umilkły zapustowe echa, a już w piątek 19 lutego nowe i jakże ważne dla Powsina wydarzenie. Tego dnia w wyremontowanym budynku „starej szkoły” przy ul. Przyczółkowej 27a otwarto kolejną Filię Centrum Kultury Wilanów. Mieści się w nim m.in. sala koncertowa, sala gimnastyczna oraz biblioteka, a w podziemiu pracownie plastyczne i komputerowe. W budynku tym znalazł również swoje miejsce Ośrodek Pomocy Społecznej. W uroczystości wzięła udział Prezydent Warszawy – Hanna Gronkiewicz-Waltz, która zwróciła uwagę na rolę nowej społeczno-kulturalnej placówki. Koszty tego przedsięwzięcia wyniosły 9 mln zł. Pani Prezydent towarzyszyli przedstawiciele władz samorządowych województwa mazowieckiego i dzielnicy, a także dyrektorzy oraz kierownicy wielu podobnych placówek z Warszawy i okolicznych miejscowości. Poświęcenia budynku dokonał Proboszcz ks. kanonik Lech Sitek, życząc wszystkim użytkownikom tego obiektu zadowolenia z samorealizacji, mając na uwadze słowa papieża Jana Pawła II – „Pierwszym i zasadniczym zadaniem kultury jest wychowanie człowieka po to, żeby był, a nie żeby miał, i żeby przez to co ma, umiał bardziej być z drugimi i dla innych”. I oto otwarto nową placówkę kulturalną, która powinna zapewnić pełną realizację tego zadania. Moim zdaniem podstawowym warunkiem uczestnictwa, zwłaszcza powsińskiej młodzieży, w proponowanej ofercie różnorodnych zajęć, będzie ich dostępność. Mam tu szczególnie na myśli relację cen oferowanych zajęć do możliwości finansowych każdej rodziny. Mam nadzieję, że władze dzielnicy zwrócą również uwagę na ten aspekt działalności nowego Centrum, a wówczas będzie ono tętniło życiem, spełniając swoją kulturalno-wychowawczą misję.
Zakończenie uroczystości otwarcia, któremu towarzyszyły liczne wywiady i sesje zdjęciowe, to tylko część miłych przeżyć w tym pamiętnym dniu. Gdy minęła trzynasta Zespół Śpiewaczy „Powsinianie” został zaproszony przez dyrektora Centrum Kultury Wilanów Roberta Woźniaka do autobusu i udaliśmy się w nieznanym kierunku. To miała być niespodzianka – zadośćuczynienie dla tych, którzy od czterech lat, czyli od samego początku powstania Powsińskiego Klubu Kultury, nie szczędzili sił, czasu, a nade wszystko serca, włożonych w rozwój tego ośrodka. Jestem przekonana, że ta otwarta dzisiaj w Powsinie Filia Centrum Kultury Wilanów jest, w pewnym sensie, pokłosiem tego efektywnego działania i niezwykle owocnej współpracy.
W trakcie godzinnej jazdy snuliśmy domysły co do miejsca i celu naszej podróży. I tak dojechaliśmy do Łowicza, wstępując do Bazyliki na adorację Najświętszego Sakramentu. W autokarze jeszcze kilka dziękczynnych modlitw oraz pieśni wielkopostnych z przeświadczeniem, że niebawem znajdziemy się w Łodzi. Tak też się stało. Z okien autobusu, zalewanych rzęsistym deszczem, oglądaliśmy to miasto przez pryzmat młodzieńczych wspomnień, a zwłaszcza szczęśliwych i owocnych lat studenckich oraz pierwszych kroków scenicznych pana Roberta. Ową niespodzianką okazał się Teatr Muzyczny, na którego deskach mieliśmy okazję podziwiać „Zemstę Nietoperza” – operetkę, która Johannowi Straussowi synowi przysporzyła sławy. Wspaniała muzyka, scenografia, świetnie dobrane stroje, a przede wszystkim zawodowa gra zespołu tanecznego i wokalnego zasługują na najwyższą ocenę. Do Powsina dotarliśmy już po północy w dobrym nastroju, w jaki wprowadziły nas zabawne dialogi, nawiązujące do współczesnych wydarzeń.
Mimo tak późnej pory, zdążyliśmy złożyć dyrektorowi nasze podziękowania za dotychczasowe wspólne działania oraz deklarację, dobrego i chlubnego dla naszej Małej Ojczyzny wykorzystania, tej nowej społeczno-kulturalnej przestrzeni.
W lutym w Powsinie rozpoczął działalność nowy obiekt użyteczności publicznej, mającą służyć mieszkańcom naszej dzielnicy. Jest on usytuowany w budynku po starej szkole. Prawie osiemdziesięcioletni budynek został gruntownie zmodernizowany. Remont wykonano z rozmachem, przystosowując poszczególne pomieszczenia dla ośrodka pomocy społecznej , biblioteki i działalności kulturalnej. Po starej szkole pozostały tylko mury i historia kilku pokoleń, które uczyły się tu przed kilkudziesięciu laty. Do początku lat trzydziestych dwudziestego wieku nauka dzieci odbywała się w trzech oddalonych znacznie od siebie budynkach. Dwa znajdowały się przy obecnej ul Przyczółkowej - pierwszy to budynek komunalny w sąsiedztwie domu parafialnego, w którym były sale lekcyjne oraz mieszkali nauczyciele, drugi, już nieistniejący, znajdował się w pobliżu sklepu przy placu zabaw, trzeci zaś stał w okolicy Przekornej i Kremowej. Takie usytuowanie nie ułatwiało nauki. Z inicjatywą budowy nowej, dużej szkoły wystąpił kierownik, pan Franciszek Pieniak, który objął funkcję po panu Niedzielaku, oraz katecheta, wikariusz ksiądz Józef Abramowicz.
Właściciele Wilanowa, Braniccy, podarowali na ten cel dużą działkę przy obecnej ul. Przyczółkowej. Mając plac, przystąpiono do realizacji wielkiego zamierzenia. Niezwykła wprost ofiarność mieszkańców umożliwiła rozpoczęcie prac. Budowę powierzono braciom Karolowi i Janowi Książkom z Klarysewa, późniejszym budowniczym pomnika na cmentarzu Powstańców Warszawskich w Powsinie. W połowie lat trzydziestych ukończono budowę i rozpoczęto naukę w nowym budynku. Budynek nowej szkoły spełniał wymogi nowoczesnego budynku do nauki - była tu biblioteka, pokoje nauczycielskie oraz niezbędne pomieszczenia gospodarcze. Ułatwiał naukę dziatwie jak też nauczycielom. Olbrzymia przestrzeń przed budynkiem umożliwiała gry sportowe i zabawę. W roku 1938 pan Pieniak obchodził jubileusz pracy nauczycielskiej. Tak to wydarzenie zapamiętała Pani Maria Kłos z domu Gładecka - ”…po apelu i wręczeniu kwiatów jedno z dzieci recytowało wierszyk:
Trzydzieści i pięć pracujesz latek Człowieka mądrym Ty widzieć chcesz Oświatę niesiesz dla wiejskich dziatek Jak kochać Polskę Ty uczysz też”
A świecił przykładem własnego życia pan Franciszek Pieniak. Były legionista, uczestnik walk o odzyskanie niepodległości i wojny z Rosją, był człowiekiem niezwykle uczynnym, prawym, sprawiedliwym i wymagającym. Swą wiedzę i miłość do Ojczyzny umiał przekazać uczniom, którzy, gdy przyszła potrzeba, udowodnili to swym życiem.
Jego wychowankami byli: Janek Godlewski - obrońca Lwowa, gdzie zginął, Janek Penconek - oficer WP odznaczony Orderem Virtuti Militari, poległy w obronie polskiego wybrzeża, i wielu innych, leżących na cmentarzu Powstania Warszawskiego i w nieznanych miejscach.
Był związany z Powsinem, od kilkudziesięciu lat mieszkał w budynku starej szkoły. Na powsińskim cmentarzu pochowani byli jego żona i syn, ich grobu nie mogłem znaleźć, zniknął .
Gdy wybuchła wojna, przeszłość pana Pieniaka nie uszła uwadze okupantów. Wraz z innymi kierownikami wilanowskich szkół został osadzony w Pawiaku, a w czerwcu 1940 roku rozstrzelany w Palmirach. W tym samym czasie zginął tam także Maciej Rataj, Marszałek Sejmu, którego imię nosi szkoła tysiąclatka w Powsinie. Czy nie byłoby wskazane budynkowi starej szkoły nadać imię jej budowniczego, Franciszka Pieniaka, wielce zasłużonego dla Powsina. Wniosek podpisany przez kilkadziesiąt osób został złożony w Urzędzie Dzielnicy Wilanów. Mieszkańcy bardzo liczą na akceptację ich wniosku Trzeba bowiem pamiętać o zasłużonych mieszkańcach, którzy są wspominani do dziś, a efekty ich pracy wywarły istotny wpływ na miejscową społeczność. Pamięć o tradycji i historii jest w Powsinie wyjątkowa, a to zasługa, między innymi, wspaniałych nauczycieli i wychowawców wielu pokoleń powsińskiej młodzieży i dzieci. Po Franciszku Pieniaku szkołą kierował Edmund Masojada, który uciekł przed Niemcami z Bydgoszczy. Pochodził ze znanej z patriotyzmu rodziny. Pan Masojada, jego żona i dwie siostry, byli nauczycielami, żona, dzieci i siostra Felicjana uciekały na wschód. Po 17 września żona i dzieci dostały się w ręce siepaczy czerwonego imperium i 10 lutego 1940 roku zostali wywiezieni na Syberię wraz z 250 000 rodaków. Uratowali się opuszczając Rosję z wojskiem generała Andersa. Trafili do Persji, a następnie do Indii i Rodezji. Siostra Felicjana uniknęła wywózki, ale została okrutnie zamordowana na Wołyniu w 1943 roku przez UPA. Druga siostra, Jadwiga Urbańska, uczyła dzieci w powsińskiej szkole. Pan Feliks Latoszek, jeden z najstarszych mieszkańców Powsina, pamięta doskonale zamach na kata powiatu piaseczyńskiego, gestapowca Bujnisa, dokonany przy cmentarzu przez żołnierzy podziemia w 1943 roku. Pan Masojada w kilka minut po zamachu wyprowadził wszystkie dzieci ze szkoły, być może ratując im życie. Po zakończeniu wojny Edmund Masojada założył wieczorowe liceum handlowe w Powsinie, gdzie dziewczęta uczyły się zawodu handlowca i pracownika biurowego. Z emigracji powróciła żona z dziećmi i podjęła pracę w powsińskiej szkole, mieszkali w budynku obok domu parafialnego. Kierował szkołą do 1954 roku. Do końca swych dni był czynny zawodowo - był przez wiele lat Dyrektorem Liceów Ekonomicznych w Warszawie. Nie zapominał i nie zerwał więzów z Powsinem, corocznie uczestniczył w uroczystościach związanych z rocznicą Powstania Warszawskiego, był w wielkiej przyjaźni z absolwentką powsińskiego liceum panią Łucją Rawską. Po nim szkołą kierowała Zofia Kopeć, następnie pan Kazimierski. Pracę w tym czasie rozpoczynały młode nauczycielki, panie Maria Janek i Jadwiga Wilczak. Ostatni rocznik kończył naukę w starej szkole w czerwcu 1966 roku. Nowy rok szkolny rozpoczął się już w nowej szkole tysiąclatce .W starej zaczął działalność zakład pracy dla inwalidów, tak zwana Elektra, który egzystował aż do końca lat dziewięćdziesiątych .Budynek opustoszał. Były różne plany jego zagospodarowania, ale żaden nie doczekał się realizacji. Historia zatoczyła koło, budynek starej szkoły znowu służy mieszkańcom.
Ostatnie 65 lat historii wsi Kabaty to co prawda zaledwie ułamek czasu w stosunku do ponad 600 lat jej istnienia, ale obfitujący w wydarzenia, które w znaczący sposób zmieniły jej oblicze i wpłynęły na życie jej mieszkańców.
Wieś ocalała po pożodze wojennej. Można powiedzieć, że mieszkańcy mieli wiele szczęścia - ocalili dach nad głową, ale przede wszystkim życie, choć niestety nie wszyscy. Kabaty w czasie wojennych wysiedleń stały się przystanią dla wielu rodzin, wypędzonych ze swoich domów, gospodarstw. Na terenie gospodarstwa mojego dziadka w tamtym okresie mieszkało wiele takich rodzin, razem około 40 osób. Kobiety z dziećmi spały w domu, wtedy drewnianym (zaledwie dwa pokoje i kuchnia). Wieczorem na podłogach rozkładano sienniki lub słomę, tak aby wszyscy się zmieścili. Mężczyźni spali w stodole na słomie, sianie. W ciągu dnia na podwórku ustawiano prowizoryczne kuchenki, kilka cegieł i już było palenisko, na którym rodziny przygotowywały coś do jedzenia. Co się jadło – to co znaleziono na polach, co udało się przechować – najczęściej kartofle i jeszcze raz kartofle. Ale najbardziej charakterystyczna scena, którą zapamiętałam z opowiadań, to scena, kiedy kobiety siadały przed domem, oglądały głowy dzieci i wyłuskiwały wszy – właśnie wszy były dla ludzi, poza brakiem własnego dachu nad głową, głodem, strachem, najpierw przed Niemcami a potem Sowietami, jedną z bardziej uciążliwych plag tego okresu.
Można by pomyśleć, że wraz z wojną minęło najgorsze, jednak jak się później okazało nowa władza nie była „słodka” dla chłopów, mimo że podobno ich reprezentowała. Jeszcze dobrze nie przebrzmiały odgłosy dział, a już gospodarze zrozumieli, że jeśli sami o siebie nie zadbają, to nowa władza raczej im nie pomoże. Nowa władza szybko ustaliła kontyngent produktów, które gospodarz był zobowiązany odstawić. I tak przykładowo posiadacz 5 ha gruntów był zobowiązany odstawić 240 kg żywca, 16 metrów zboża, 14 metrów kartofli i 160 l mleka. Ci, którzy nie wytwarzali wymaganych produktów, zmuszeni byli do ich zakupu od innych rolników. W Kabatach zdarzyła się sytuacja, kiedy to jeden z gospodarzy nie dostarczył wymaganego kontyngentu (300 kg zboża) i niestety spędził ponad miesiąc w Pałacu Mostowskich w Warszawie – okrytej ponurą sławą siedzibie Milicji Obywatelskiej. Do Kabat szybko trafili przedstawiciele nowej władzy, rekwirujący wszystko co się dało – jeśli ktoś nie zdołał ukryć zboża na siewy, groził mu głód w kolejnym roku, bo władza zbierała wszystko, nie licząc się z potrzebami gospodarzy. Zapewne niejeden gospodarz wykorzystywał metody sprawdzone za Niemców, mające na celu ukrycie nadwyżek plonów.
Kabaty po wojnie przez długi czas nie zmieniały swojego rolniczego oblicza. Położone malowniczo na dawnej skarpie wiślanej, pociętej wąwozami, otoczone polami, sadami, łąkami, sprawiały wrażenie wsi zagubionej gdzieś na polskiej prowincji, a nie miejscowości w pobliżu Stolicy Polski. Większość mieszkańców utrzymywała się z pracy na roli. Tak jak przed wojną, rolnicy furmankami wywozili na targ w Warszawie swoje plony, a wieś nadal nie posiadała żadnego bezpośredniego połączenia ze Stolicą. Do Warszawy można było się dostać przemierzając wiele kilometrów pieszo brukowaną drogą (obecnie fragment ulicy Nowoursynowskiej), wiodącą od Pałacu w Natolinie do Wsi Wolica i dalej autobusem 104 do Dworca Południowego, bądź piaszczystą drogą lub skrótem przez tzw. pasternik do Powsina, a stamtąd kolejką do Belwederu.
Pałac w Natolinie, o którym wspomniałam, po wojnie został przejęty przez Urząd Rady Ministrów na cele reprezentacyjne, i był miejscem łączącym Kabaty z wielkim światem polityki, bowiem, jak mówią niektórzy mieszkańcy, można było tu zobaczyć ówczesnego Prezydenta Bolesława Bieruta, a potem inne znaczące postacie polskiej sceny politycznej. Przyjeżdżały tu również liczne delegacje zagraniczne. W związku z tym dostęp do Lasu Natolińskiego, wcześniej często miejsca zabaw dzieci z Kabat, mocno utrudniono, teren został ogrodzony i był ściśle strzeżony przez wojsko. Mimo „opieki rządowej” Pałac nie był należycie restaurowany. Sytuacja zmieniła się dopiero w 1991 roku, po przekazaniu zespołu pałacowo-parkowego na siedzibę Kolegium Europejskiego, które rozpoczęło proces modernizacji zarówno pałacu jaki i parku. Niestety nadal okoliczni mieszkańcy mają raczej ograniczone możliwości oglądania tego interesującego, historycznego miejsca – dopiero od niedawna wprowadzono możliwość zwiedzania Natolina.
Mieszkańcy zmierzający do Stolicy, wybierając drogę obok Pałacu Natolińskiego, wędrowali śladami dawnego średniowiecznego szlaku handlowego, który łączył wieki temu Warszawę z Czerskiem, niegdyś drugim po Płocku miastem Mazowsza. Widomym świadkiem tamtych czasów pozostaje stojący do dziś w pobliżu Pałacu w Natolinie ponad 600-letni Dąb Mieszko I. Szlak ten przebiegał zapewne przez środek puszczy, której pozostałością jest Las i Park Natoliński, a szczególnie Las Kabacki. Szlak przecinał obecny Las Kabacki mniej więcej w miejscu, gdzie biegnie obecna droga prowadząca do Ogrodu Botanicznego.
Las Kabacki to miejsce związane z Kabatami - choćby nazwą. Po wojnie architekci i urbaniści zajmujący się koncepcją odbudowy Stolicy wskazali na konieczność zwiększenia lesistości okolic Warszawy. Pomysł ten zyskał aprobatę władz i w 1949 r. podjęto decyzję o zalesieniu 19 tys. ha nieużytków powstałych w wyniku działań wojennych. Decyzja ta dotyczyła również Kabat, a szczególnie Lasu Kabackiego, gdzie nasadzeń dokonywali mieszkańcy, przede wszystkim młodzież szkolna. W kolejnych latach Las Kabacki stawał się coraz częściej odwiedzanym miejscem rekreacji i wypoczynku dla mieszkańców Warszawy. W związku budową metra oraz z w związku ze zbliżaniem się zabudowań osiedli do granic lasu rosła radykalnie liczba osób go odwiedzających. Obecnie w każdy weekend do lasu udają się tysiące osób – już teraz wprowadzono ograniczenia w jeździe rowerami. Mam nadzieję, że Las, który przetrwał setki lat, nie zostanie zadeptany i zniszczony przez człowieka.
Należy pamiętać, że Las Kabacki ma również swoją tragiczna historię. Rosnące tu drzewa były świadkami zbrodni hitlerowskich w czasie II wojny światowej, po których pozostały 2 mogiły zbiorowe i samotna mogiła nieznanego powstańca z 1944 r., a także były świadkami największej katastrofy lotniczej w historii polskiego lotnictwa. W dniu 9 maja 1987 r. na skraju południowo-zachodniej części Lasu Kabackiego rozbił się samolot pasażerski "Tadeusz Kościuszko", lecący z Warszawy do Nowego Jorku. Śmierć poniosły 183 osoby. Obok miejsca katastrofy ustawiono pamiątkowy krzyż, tablicę z wyrytymi nazwiskami wszystkich ofiar katastrofy oraz głaz z tablicą upamiętniającą katastrofę.
Niewiele osób wie również o tym, że rozpracowanie słynnej "Enigmy" nastąpiło właśnie na terenie Lasu Kabackiego. Do dzisiaj na terenie lasu znajduje się jednostka wojskowa, a przy wejściu do niej wisi tabliczka informująca o dokonaniach polskich naukowców.
Wróćmy jednak do samych Kabat, które w 1951 roku zostały włączone do Warszawy i stały częścią Mokotowa. Niewiele to zmieniło w funkcjonowaniu wsi, która nawet jeśli chciała się zmieniać, to nie mogła, bowiem pojawiły się plany budowy na skarpie wiślanej osiedla dla prominentnych pracowników Urzędu Rady Ministrów. Plany te zakładały wysiedlenie dotychczasowych mieszkańców i wyburzenie istniejących budynków. W związku z tym mieszkańcy wsi nie mogli rozbudowywać i remontować swoich gospodarstw. Nieliczne zezwolenia na budowę lub remonty budynków gospodarczych zawierały ograniczenie użytkowania budynków do 1981 r. Krótko mówiąc, budujący brał na siebie odpowiedzialność i koszty potencjalnej rozbiórki budynku po 1981 roku. Właśnie takie warunki otrzymał mój dziadek przy budowie stodoły, na szczęście plany socjalistycznych władz nie zawsze były realizowane, więc ryzyko się opłaciło - budynek stoi do dnia dzisiejszego. Dopiero na początku lat 90-tych pojawiły się większe możliwości unowocześniania istniejącej na terenie wsi Kabat zabudowy – obecnie w zasadzie już nie ma drewnianych budynków, których jeszcze pod koniec lat 80-tych było całkiem sporo.
Brak jakichkolwiek inwestycji, również z zakresu infrastruktury, spowodował konieczność zwiększonej aktywności w tym zakresie mieszkańców wsi. To na skutek interwencji mieszkańców Kabat, na przełomie lat 70 i 80 wybudowano ul. Gąsek na odcinku pomiędzy tzw. „Bydlą górką”, gdzie powstała pętla autobusowa, a ul. Przekorną. Wkład mieszkańców w budowę drogi to robocizna, a także współfinansowanie tej inwestycji. W listopadzie 1982 r. dzięki linii autobusowej 139, Kabaty zyskały bezpośrednie połączenie ze Stolicą, w której skład wchodziły już od ponad 30 lat. Dość zabawne jest to, że ten odcinek ul. Gąsek to fragment jedynego w zasadzie łącznika pomiędzy obecnym Ursynowem a Wilanowem i Konstancinem, pokonywany codziennie przez tysiące samochodów.
Nieco wcześniej, bo w 1974 r., ruszyła budowa osiedli na obszarze obecnego Ursynowa, a dotychczasowi mieszkańcy tych terenów, w tym również Kabat, musieli przeżyć trudny dla nich okres wywłaszczenia. Osiedla te miały powstać na terenach rolniczych, będących w rękach indywidualnych rolników. Często były to bardzo urodzajne ziemie. Wywłaszczenia były przymusowe i praktycznie za bezcen. Za metr ziemi płacono 18 zł, a kilogram cukru kosztował wówczas 10,50 zł. Ci którzy protestowali, nie zgadzali się na ustaloną cenę, nie otrzymywali nic – pieniądze były deponowane w tzw. żelaznej kasie i w zasadzie przepadały. Na obszarze ograniczonym ul. Puławską, Doliną Służewiecką, skarpą wiślaną i Lasem Kabackim planowano wybudować osiedle, jakiego jeszcze nie było, jak pisała jedna z warszawskich gazet. Niestety powstała raczej betonowa pustynia i wielka sypialnia niż cudowne osiedle – uciążliwości życia na Ursynowie przedstawił w Serialu komediowym „Alternatywy 4” Stanisław Bareja.
W 1983 r. rozpoczęto na terenie Kabat budowę metra, decyzję w tym zakresie podjął rok wcześniej gen. Wojciech Jaruzelski. Tunel metra miał być przy okazji schronem przeciwatomowym na wypadek konfliktu zbrojnego, i jednocześnie miał być ewentualnym miejscem dowodzenia. Ta inwestycja, choć budowa pierwszej i na razie jedynej linii metra w Warszawie zakończyła się całkiem niedawno, w znaczący sposób zaważyła na dalszej szybkiej zabudowie dawnych pól kabackich. Wokół stacji Metra Kabaty wyrosło ogromne, nowoczesne i bardzo modne osiedle mieszkaniowe, które również przyjęło nazwę od dawnej wsi Kabaty. W jednej z gazet znalazłam zdanie, że „Kabaty są w Warszawie czymś w rodzaju Notting Hill w Londynie, czy Manhattanu w Nowym Jorku – ceny mieszkań mogą spadać wszędzie, ale nie tam”.
Wieś Kabaty nadal istnieje, choć zepchnięta przez gigantyczne osiedla wygląda jak Dawid przy Goliacie. Nadal, jak 600 lat temu, przynależy do Parafii św. Elżbiety, choć powstały w pobliżu nowe kościoły i parafie. Nadal kilku czy kilkunastu mieszkańców prowadzi gospodarstwa rolne i żyje z uprawy roli – większość pracuje jednak w Warszawie. Trzeba powiedzieć, że do domów mieszkańców dawnej wsi Kabaty nadal prowadzą piaszczyste drogi, mimo że to już od prawie 60 lat Warszawa. Zmiany urbanizacyjne w tym zakresie jakoś omijają wieś. Mam nadzieję, że to się zmieni w miarę szybko, szczególnie że pomysły dotyczące dalszego rozwoju terenów Kabat brzmią nieco śmiesznie w zestawieniu z brakiem utwardzonych dróg.
Otóż pojawił się pomysł wybudowania kolei linowej, która łączyłaby stację metra Kabaty z Parkiem Kultury w Powsinie i Ogrodem Botanicznym PAN, pomysł ciekawy turystycznie, ale mam wrażenie nieco na wyrost w stosunku do potrzeb. Jak twierdzą pomysłodawcy, na budowę ekologicznej komunikacji publicznej można otrzymać środki z UE. Inna inicjatywa to utworzenie skansenu - całe przedsięwzięcie ma szanse być zrealizowane w latach 2011-2013. Proponowana lokalizacja skansenu to tereny tuż pod Lasem Kabackim, bowiem w uchwalonym w 2008 r. planie przestrzennym dla tych terenów przewidziano 20 hektarów na zieleń publiczną pod samym rezerwatem. Dzielnica Ursynów raczej nie znajdzie środków na tego rodzaju inwestycję, a skansen mógłby być finansowany przy współpracy Województwa Mazowieckiego. Są także plany poszerzenia ul. Wąwozowej i ul. Relaksowej, w związku z przewidywaną od wielu już lat budową ul. Rosnowskiego, która ma być długo wyczekiwanym łącznikiem pomiędzy Wilanowem a Ursynowem.
Ustanowienie przez Jana Pawła II Światowego Dnia Chorego zostało skierowane do całego Kościoła powszechnego jako wezwanie, aby poświęcić jeden dzień w roku modlitwie, refleksji i dostrzeżeniu miejsca tych, którzy cierpią na duszy i na ciele.
Po raz pierwszy dzień ten obchodzono w 1993 roku. Główne uroczystości odbyły się wtedy w Lourdes, a częściowo również w Rzymie. W kolejnym roku miejscem centralnych obchodów była Jasna Góra. Od trzech lat, chorzy mają swój dzień również w Powsinie. 14 lutego odbyła się w ich intencji specjalna Msza Święta, następnie zaś spotkanie w domu parafialnym.
Pogawędki przy kawie i ciasteczkach uświetniła swoim występem Barbara Osmólska - uczennica Szkoły Muzycznej II stopnia przy ul. Bednarskiej w Warszawie. Wykonała arie operowe Wolfganga Amadeusza Mozarta i inne utwory klasyków. Jej śpiew nie był jednak jedynym tego popołudnia. Uczestniczki spotkania na chwilę zapomniały o codziennych troskach, z uśmiechem i radością w oczach śpiewając różne polskie piosenki, w tym również znaną nam wszystkim „Barkę”. Śpiewające niegdyś w powsińskim chórze, nadal legitymowały się pięknymi głosami. W miłej atmosferze spotkanie trwało kilka godzin.
Z podziękowaniami i życzeniami zdrowia, z nadzieją na kolejne spotkanie za rok, w imieniu Parafialnego Zespołu Caritas,
Legenda o złotym trzewiczku z salwatorskiego klasztoru
Dzieje naszej Ojczyzny są bardziej „bajeczne”, niżby się wydawało. Najwięksi kronikarze: Gall Anonim, bł. Wincenty Kadłubek i ks. Jan Długosz, w najlepszych intencjach pisali o naszych początkach przedziwne i wprost niesamowite rzeczy. A wiele z nich wcale nie zostało spisanych. Powtarzane były tylko z ust do ust i poszły w niepamięć. Tylko niektóre zachowały się do dziś. Pragnę więc zapoznać naszych Czytelników z mało znaną legendą, „nie-legendą”, którą zasłyszałem z ust ksieni krakowskiego klasztoru Panien Norbertanek i skrupulatnie zanotowałem. Jest to opowieść o trzewikach dla biednego grajka.
W Krakowie, w starym klasztorze na Zwierzyńcu, którego mury opływają wody Wisły, jest kościół Świętego Salwatora. (Zbawiciel, to po łacinie - Salvator). Znajduje się w nim cudowny krzyż z Panem Jezusem. Jak głosi przekaz, Mieszko I otrzymał go w darze od władcy Moraw. Mieszko był pierwszym ochrzczonym księciem naszych przodków, Polan. Książę nie chciał, by Pan Jezus wisiał na krzyżu jako nędzarz, więc ofiarował Mu wykonane ze złota: koronę, płaszcz i właśnie trzewiczki. Wszystko to było ozdobione perłami. Krzyż ten wkrótce zasłynął niezliczonymi łaskami. Coraz więcej przychodziło ludzi. Prosili o łaski, a Chrystus im niczego nie odmawiał. Przychodził też biedny grajek i przygrywał Panu Jezusowi, aby Go rozweselić. Pewnego razu zdarzyło się, że skrzypki nie zagrały skocznych melodii, a tylko wydawały żałosne jęki. Bardzo zasmucony grajek rzekł do Pana Jezusa: - nie myśl, Panie Jezu Chryste, że skarżę się na cokolwiek, na swoje nędzne życie, chorą żonę i biedne dzieci. Wprawdzie nie dałeś mi bogactwa. Nie mam nawet jednego grosika i nie potrafię znaleźć żadnej roboty. Wiem, że napisane jest „nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, lecz w niebie”. Przepraszam więc Ciebie, Panie, za to, że moje skrzypki płaczą i jęczą, a moje ręce drżą od smutków i zmartwień. Żałuję, iż nie umiem Cię pocieszyć.
I wtedy stał się cud. Pan Jezus na krzyżu poruszył stopą. Zsunął się z niej ozdobiony perłami złoty bucik i spadł wprost pod nogi grajka-skrzypka. Ten podniósł go i zaniósł na targ, aby go sprzedać. Za otrzymane pieniądze kupił chleb, mąkę i sól, by zaspokoić głód rodziny. Szczęście żony i dzieci nie miało granic. Nagle jednak do ich ubogiej izby wpadli strażnicy miejscy, oskarżając grajka o kradzież Bożego trzewiczka. Za ten, jak mówiono, świętokradczy czyn, groziła mu kara śmierci. Nikt bowiem nie chciał uwierzyć, że on nie ukradł tego trzewiczka.
Władze dały się jednak uprosić, by skazaniec mógł zagrać, po raz ostatni, przed Zbawicielem w zwierzynieckim kościele. Upadł tam na kolana ów biedny grajek i zaczął wykonywać bardzo smętną melodię. Gdy skrzypki zamilkły, na oczach zgromadzonych tam ludzi, Boża stopa poruszyła się i do nóg skrzypka spadł drugi trzewiczek. Na ten Boży znak darowano grajkowi życie, a mieszkańcy Krakowa odkupili od niego ten święty dar i przekazali Temu, który troszczy się o wszystkich, a zwłaszcza o biednych. Grajek ten, jak to w legendzie bywa, żył długo i szczęśliwie, dziękując Panu Jezusowi za otrzymane łaski.
P.S.
Legendę tę dedykuję dziadkom i rodzicom w nadziei, iż może przeczytają ją wnukom i dzieciom w przerwach, gdy nie będą oglądać telewizyjnych programów.
Gdy spotykam się z kimś, to w rozmowie prawie zawsze pada pytanie, skąd ksiądz jest? Drugie, jak duża jest parafia Powsin, ilu ma mieszkańców?
Ks. Proboszcz i Ks. Wikariusz 16 lutego br. skończyli wizytację wiernych naszej parafii. Każda rodzina ma swoją kartę z podstawowymi danymi osobistymi.
W powsińskiej parafii jest 1391 rodzin. W tym 152 pary bez sakramentalnego związku, co stanowi 10,92% ogółu małżeństw. Z ogólnej liczby rodzin, 238 nie przyjęły kapłana po „kolędzie”, co stanowi 17,1%. Natomiast cudzoziemców, zamieszkałych na naszym terenie jest 58 rodzin, co stanowi 4,16%. Gdy dodamy te dwie ostatnie kategorie, otrzymamy 296 rodzin, co stanowi 21,27% w stosunku do ogółu rodzin zamieszkałych w parafii. Rodzin deklarujących się jako katolickie jest więc w parafii 1095, co stanowi 78,72%.
Innymi słowy, w powsińskiej parafii mieszka 4009 osób, deklarujących się jako katolicy. Z tego tylko 850 wiernych przychodzi co niedziela do kościoła, co stanowi 21,2%. Dziękujemy Wam za waszą wiarę w Boga i przywiązanie do Kościoła.
A co z tymi, którzy mówią „nie” po „kolędzie” - 17,1%? A co z tymi, którzy nie zamykają drzwi, przyjmują kapłana, jednak ich katolicyzm jest spod znaku „ale”!?
Wierzą, ale wątpią,
wyznają wiarę, ale okrojoną,
wiedzą o Spowiedzi na Wielkanoc, ale nie teraz,
są stanu wolnego - ślub - ale po co?
mają dziecko - Chrzest - ale mamy na to jeszcze czas!
ON czeka!
ale czy się doczeka nas?
ŻEGNAJ, KSIĘŻE STANISŁAWIE! DO ZOBACZENIA W WIECZNOŚCI
Sąsiadujemy z parafią Jeziorna Fabryczna, która została erygowana w 1957 r. Powstała ona z parafii Słomczyn i częściowo z Powsina. Wówczas z naszej parafii wyłączono: Edwardów, czyli tzw. „Porąbkę” oraz Nową Jeziornę i włączono je do nowo powstałej parafii św. Józefa w Mirkowie.
Ks. Stanisław Tomaszewski, bo o nim mowa w tytule, w latach 1982-1985 był proboszczem w Jeziornie Fabrycznej. Następnie przeszedł na probostwo do par. Dzieciątka Jezus w Warszawie na Żoliborzu, a stąd do Gołąbek w Warszawie, dzielnica Ursus. Tu był proboszczem od 1986 do 2004 r., gdy przeszedł na emeryturę i pozostał w dalszym ciągu w Gołąbkach jako rezydent parafii.
Zmarł 1 lutego 2010 r. Miał lat 76, kapłaństwa 48. Bezpośrednią przyczyną jego śmierci był rak trzustki.
We Mszy św. pogrzebowej uczestniczyło blisko stu księży. Mszy św. żałobnej koncelebrowanej przewodniczył Ks. Biskup Marian Duś. Wzruszające było pożegnanie, jakie wygłosiła dyrektorka szkoły, gdzie Ks. Stanisław uczył religii. Dała piękne świadectwo o zmarłym. Również radni parafii i dzielnicy Ursus nie szczędzili ciepłych słów o swoim proboszczu, Ks. Tomaszewskim.
Ks. Stanisław przed śmiercią życzył sobie, by został pochowany w Żychlinie k. Kutna, skąd pochodził, ale obecny proboszcz parafii Gołąbki zdołał przekonać swego poprzednika i Ks. Tomaszewski spoczął na miejscowym cmentarzu parafialnym w Gołąbkach.
Piszący te słowa był kolegą z rocznika. Razem otrzymaliśmy święcenia kapłańskie 25 czerwca 1961 r. z rąk Ks. Kardynała Stefana Wyszyńskiego, Prymasa Polski.
Śp. Ks. Stanisław był kapłanem spokojnym, nikomu nie zazdrościł i nie rościł sobie żadnych pretensji. Jako sąsiada, proboszcza w Jeziornie Fabrycznej, bardzo mile go wspominam. Myślę, że i nasi parafianie, zwłaszcza mieszkańcy Bielawy, odmówią modlitwę za śp. Ks. Stanisława Tomaszewskiego, który odszedł już do Domu Ojca. „Dobry Jezu. a nasz Panie, daj mu wieczne spoczywanie”.