Rozmowy o wierze - dlaczego chodzę/nie chodzę na Mszę Świętą
Zgodnie z zapowiedzią z poprzedniego numeru „Wiadomości Powsińskich”, rozpoczynamy cykl rozważań o naszej wierze, których podstawą będą wypowiedzi rodziców dzieci przygotowujących się do I Komunii Świętej, zawarte w ankietach wypełnianych podczas spotkań formacyjnych. Jak już wspominałam, odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego chodzę (lub nie chodzę) na Mszę Świętą” wzbudziły moją największą ciekawość dlatego, że oprócz oczywistych stwierdzeń, typu: „Chodzę, bo wierzę” lub „Chodzę, ponieważ jestem katolikiem, zawsze chodziłem, taki miałem przykład z rodzinnego domu” były tam również wypowiedzi zaskakujące. Oto jedna z nich: „Pewnie nie jest to zgodne z nauką Kościoła, ale wydaje mi się, że można wierzyć w Boga, ufać Mu, nie przebywając cały czas w kościele. Na pewno trzeba przestrzegać przykazań Bożych, modlić się, ale można to robić w sposób bardziej intymny, kameralny. Nie każdy człowiek lubi duże zgromadzenia, skupiska ludzkie. Trudno jest się mu wtedy skupić, skoncentrować, w pełni przeżywać obcowanie z Bogiem. Często odnoszę wrażenie, że w kościele robi się coś na pokaz, jakby obnosząc się ze swoją wiarą, a dla mnie jest to coś tajemniczego i niezwykle osobistego.”
Nie sposób odmówić autorowi tej wypowiedzi wrażliwości i doświadczenia religijnego. Jest w niej pokora wobec nieogarnionej dla człowieka wielkości Boga, jest potrzeba osobistej relacji z Nim. Czego natomiast brakuje? Świadomości, czym jest Msza Święta, elementarnej wiedzy na temat Sakramentów, znajomości Pisma Świętego, uczestnictwa we wspólnocie Kościoła, a w innym sensie – zwykłej logiki rozumowania.
Można być człowiekiem wierzącym w istnienie Boga, ale to nie oznacza, że się jest chrześcijaninem-katolikiem. Wszak ludzie różnych religii na świecie też praktykują swoją wiarę, ale czymś jednak się te wyznania różnią. Jeśli stwierdzamy, że ten to muzułmanin, a ta buddystka, to posługujemy się wiedzą na temat specyfiki tych religii. Czy można wyobrazić sobie muzułmanina, który odrzuca nauki Mahometa, albo wyznawcę judaizmu, który nie czci Proroków i Tory? Co więc charakteryzuje katolika? Czy można oficjalnie przyznawać się do religii chrześcijańskiej i jednocześnie odrzucać nakaz Jezusa Chrystusa, który przecież w tej religii jest Bogiem? Nakaz, który odnosi się do sprawowania Eucharystii, która jest punktem kulminacyjnym Mszy Świętej. Uczestnictwa w niedzielnym nabożeństwie nie wymyślił sobie żaden ksiądz, ba, nawet Ojciec Święty. Słowa Chrystusa: „To jest Ciało moje, które za was będzie wydane: to czyńcie na moją pamiątkę!” (Łk 22,19) są skierowane do ludzi wierzących wszystkich wieków, również do nas. Ofiara Mszy Świętej jest uobecnieniem tej Ofiary, która dokonała się na Golgocie, a my z Bożej łaski możemy w niej uczestniczyć i .... mieć nadzieję. Nadzieję na Boże miłosierdzie tu i tam – w wieczności. Każdy pragnie dla siebie i swoich bliskich szczęśliwości niczym nie zagrożonej. I rodzice dzieci przygotowywanych do I Komunii Świętej w Kościele rzymsko-katolickim przecież w gruncie rzeczy już samym tym faktem wyznają, że tę nadzieję chcą praktykować w tej, a nie innej wspólnocie religijnej, choć mają do wyboru nieskończoną wręcz ilość wyznań religijnych (w samym chrześcijaństwie jest wiele odłamów). Skąd więc ta niezwykła schizofrenia w pojmowaniu Sakramentu Eucharystii? Z jednej strony pragnę i decyduję się na to, aby moje dziecko miało dostęp do tego Sakramentu, a z drugiej uznaję, że nie jest on do życia konieczny?! Z jednej strony wprowadzam swoje dziecko do wspólnoty katolickiej poprzez chrzest, komunię, bierzmowanie, a z drugiej gardzę tą wspólnotą, osądzając ją protekcjonalnie, w poczuciu wyższości moralnej i duchowej. Więc albo jedno, albo drugie jest fałszem w tej postawie. Nie ma innej możliwości.
A może prawda jest o wiele mniej skomplikowana, choć też niewesoła. Jeden z uczestników ankiety napisał szczerze: „Nie chodzę na Mszę Świętą – powodem jest lenistwo” lub ktoś inny: „To że nie pójdę do kościoła potrafię sobie sama przetłumaczyć, że to wcale nie jest takie złe, ale mam później wyrzuty sumienia”. Ktoś jeszcze napisał: „Msza Święta jest dla mnie obowiązkiem, a czasami przyjemnością. Obowiązkiem wtedy, gdy się źle czuję lub gdy miałam wcześniej ciężki dzień. Przyjemnością wtedy, gdy mam dobre samopoczucie, a za oknem świeci słońce”. Po prostu. Autorzy nie starają się za wszelką cenę wybielić, oskarżając innych, że nie dorastają do ideału wyznawanej wiary, nie narzekają na fundamenty naszej wiary i związane z nimi wymagania, szczerze rozpoznają w sobie jakiś brak i mają odwagę go nazwać.
Sądzę, że ten czy inny brak związany z tajemnicą i wartością Mszy Świętej jest udziałem każdego z nas, nawet jeśli nie mamy problemów z tzw. chodzeniem do kościoła. Dlatego uważam, że przydałyby się choć jedne rekolekcje w całości poświęcone Mszy Świętej. Ale nie te konwencjonalne, ograniczające się tylko do nauki wygłoszonej z ambony. Lecz takie z elementami „praktycznymi” czyli demonstracją z jednoczesnym tłumaczeniem sensu każdej czynności, każdego gestu. By każdy dowiedział się dlaczego w danym momencie kapłan przy ołtarzu robi to czy tamto, dlaczego my to wstajemy, to klęczymy, albo tak, a nie inaczej odpowiadamy. I żeby to powiedziane było w sposób przystępny, bez teologicznego żargonu. Może przynajmniej dla części z nas byłaby to nauka bezcenna, bo odkryłaby bogactwo znaczeń oglądanych od dzieciństwa rytuałów, ale znanych „tylko z widzenia”.
Na zakończenie tego tekstu pozostawiłam wypowiedź jednego z uczestników ankiety, gdyż stanowi ona kwintesencję właściwej postawy katolika, jest swoistą „katechezą w pigułce” na omawiany w artykule temat, a nawet ma jeszcze szerszą perspektywę: „Niewątpliwie wierzyć w Boga i żyć uczciwie – to podstawowy warunek, bo cóż z tego, że ktoś chodzi do kościoła i klęczy przed ołtarzem, jeśli w rzeczywistości jest złym i obłudnym człowiekiem? Z drugiej strony – sama wiara „teoretyczna”, bez sakramentów i rzeczywistego udziału w życiu Kościoła – to nie to, czego nauczał Chrystus. Skoro mienimy się chrześcijanami, katolikami – idźmy za nauką Chrystusa! Bardzo często nie jest to łatwe, ba - TO BYWA TRUDNE i chyba cały w tym problem. Myślę jednak, że najważniejsze to MIEĆ BOGA W SERCU , a jeśli przekłada się to jeszcze na aktywne życie w Kościele Bożym, to jest to ideał”.
Maria Zadrużna
powrót na górę strony
Echo Wiktorii Wiedeńskiej w Powsinie
„Przyszedłem, zobaczyłem, a Bóg zwyciężył”, to pierwsze słowa wielkiego króla i wodza, Jana III Sobieskiego, wypowiedziane po zwycięskiej bitwie stoczonej na przedpolach Wiednia w niedzielne popołudnie 12 września 1683 roku.
To Bóg zwyciężył! W owym czasie Rzeczpospolita Obojga Narodów pełniła rzeczywiście obowiązki „przedmurza chrześcijaństwa”, chrześcijaństwa zachodniego czyli powszechnego (kraje niemieckie i skandynawskie były protestanckie, a Rosja prawosławna). Pojęcie to dziś jest tak bardzo wyśmiewane, bo nie rozumiane.
Wielkiej wojny pragnął i narzucił ją sułtan Mahomet IV, a nie królewska Warszawa czy książęce Wilno. W Polsce zdawano sobie sprawę z tego, że po ewentualnym udanym uderzeniu na Wiedeń, Turcy pójdą prosto na Warszawę, a Rosja im w tym pomoże. Król Jan III stale mówił, że trwałe opanowanie Austrii przez Turków odetnie na zawsze Rzeczpospolitą od cywilizacji europejskiej. Idąc pod Wiedeń wcielił się w rolę sługi, ale wyższego rzędu, gorliwie bronił wspólnoty europejskiej, wtedy też zdradzonej przez Francję. Wiek XX jest tego następnym przykładem.
Król powtarzał: „źle będzie, jeśli Wiedeń upadnie, i nie dobrze też, gdy obroni się własnymi siłami - bo to zaprzepaści okazję do zabrania przez Rzeczpospolitą głosu na scenie europejskiej”. Było to pragnienie powiększenia autorytetu państwa. Polska uważała się za trwałą część europejskiej i chrześcijańskiej wspólnoty narodów.
Dnia 31 marca 1683 r. wielka, bo 138 tysięcy licząca armia turecka, pod wodzą wezyra Kara Mustafy, ruszyła na zachód Europy. W Polsce trwały gorączkowe przygotowania do „odsieczy”. W kierunku Warszawy i Wilanowa zdążały liczne chorągwie husarskie, regimenty dragonów, pułki piechoty łanowej i artyleria koronna. Lokowane „na postój”, były też i w Powsinie. Prawdopodobnie to tu rycerstwo słucha, przed wymarszem do Krakowa, Mszy św., a Matka Boża w cudownym obrazie jest do dziś tego świadkiem.
Siły koalicji antytureckiej - 70 tysięcy zbrojnych rycerzy, w tym 28 tysięcy Polaków - pod wodzą polskiego króla stawiają krwawy opór Turkom. Ilu poległo? - kroniki milczą.
Król, wiedziony tajemnym instynktem wodza, przeczuwał wynik starcia w polu pod Wiedniem. Politycznych skutków całej wyprawy nie mógł jednak on ani nikt inny przewidzieć. Była to jedyna droga podniesienia Rzeczpospolitej z upadku i Jan III bez wahania na nią wszedł, choć nie miał gwarancji osiągnięcia celu.
Zdobycie zielonej chorągwi „Proroka” przesądziło o zwycięstwie. Bitwa była wygrana. Specjalny posłaniec, wraz z listem królewskim, zawiózł ją do Rzymu. O tym, że Bóg zwyciężył za przyczyną Matki Bożej, król był święcie przekonany. Dlatego prosił papieża o ustanowienie specjalnego święta Imienia Maryi. Papież nie tylko wprowadza to święto na dzień zwycięstwa, ale w Rzymie funduje też kościół pod tym wezwaniem, jako wyraz wdzięczności za uratowanie Europy i powstrzymanie na kilka stuleci pochodu islamu.
Austria, nie tylko, że nie dziękuje, ale w 100 lat później bierze udział w rozbiorach Rzeczpospolitej. Cóż, wdzięczność jest rzadką cnotą i ma krótkotrwałą pamięć. Historycy tureccy do dziś nazywają króla Jana III „Lwem Lechistanu”.
Historia często zatacza koło. I tak było w sobotę, 11 września br., gdy wokół naszego powsińskiego kościoła załopotały skrzydła husarskie i zabłyszczały szable i lance ułańskie. Przybył do nas też szwadron reprezentacyjny kawalerii Wojska Polskiego. To wszystko przywołało na pamięć odległe lata, a minęło ich już 321.
Jakimś dziwnym zrządzeniem Opatrzności tegoroczne obchody święta wojsk lądowych rozpoczęły się uroczystą Mszą św. i śpiewem tego samego, pamiętającego Grunwald, Chocim i Wiedeń, hymnu Bogurodzica. W ławkach naszego kościoła zasiedli weterani, generałowie, oficerowie i samorządowcy. Obecny był generał dywizji Zbigniew Cieślik i generał brygady Michał Gutowski - najstarszy kawalerzysta, kończący następnego dnia 94 lata życia. Był też obecny Ks. Prałat Zdzisław Peszkowski, rotmistrz ułanów krechowieckich i kapelan Rodziny Katyńskiej. Panu Generałowi Gutowskiemu stosowne gratulacje złożył Ks. proboszcz Jan Świstak, a gromkie „sto lat” wraz z miejscowym chórem parafialnym, odśpiewali zebrani w kościele.
Po Mszy św., zwyczajem powsińskiej parafii, odbyło się spotkanie na plebanii i rozmowy o wojsku, jego chlubnej tradycji, o rycerzach „z kresowych stanic”, ułanach jazłowieckich i krechowieckich, i o naszym sanktuarium, w którym większość gości była po raz pierwszy. Jeden z uczestników, pułkownik Antoni Ławrynowicz powiedział: „w Powsinie jestem pierwszy raz, chociaż kiedyś dość często przejeżdżałem obok, w kościele nigdy nie byłem. Dziś oniemiałem z wrażenia, że to takie niezwykłe miejsce, o którym niewiele się wie. Gdy zasłona opadła, a z dymu kadzideł wyłonił się obraz Maryi, mimo woli wstałem, czując, że unoszę się w górę”. A mówił to, mając łzy w oczach. Wielu wojskowych mówiło: „musimy tu przyjechać jeszcze raz”. Czy przyjadą? Zobaczymy.
W dalszej części nastąpił barwny przejazd husarii, kawalerii i zaprzęgów na Pola Wilanowskie koło Natolina. Widowisko niezwykłe, barwne, żywa lekcja historii, wpleciona w dwudniowe święto Wilanowa.
Ja sobie tak myślę, może da Bóg, że i w następnych latach polskie wojska lądowe, spadkobiercy rycerzy Jana III Sobieskiego, swoje doroczne święto rozpoczynać będą tu w Powsinie, przed obrazem Matki Bożej Tęskniącej. A samo święto Imienia Maryi, czyli imienin Matki Bożej, wpisze się w stały kalendarz naszej parafii.
Zygmunt Karaszewski
Mansanso z Bombo-Namaliga i dzieci w oratorium
[od redakcji] W marcu bieżącego roku zamieściliśmy list z Ugandy, w którym Pani Karolina Karaszewska z Powsina, wolontariuszka Don Bosco, pisała o swojej drodze do misji w Afryce. W październiku odbywać się będzie tradycyjny "tydzień misyjny", korzystamy więc z powrotu Pani Karoliny, aby dowiedzieć się jeszcze czegoś o pracy misjonarskiej w odległych częściach świata.
To była niedziela, 27 czerwca b.r. Ten dzień zawsze pozostanie w mej pamięci jako ostatni dzień mojej pracy na misji w Ugandzie. To ogromnie trudne zostawiać ludzi i miejsca, z którymi przyszło nam obcować przez dłuższy czas. Codziennie jestem myślą i modlitwą razem z moimi dziećmi bawiącymi się w Oratorium, piszącymi listy do swoich przybranych rodziców z Polski, ciężko pracującymi w polu i gospodarstwie, tańczącymi i głośno śpiewającymi w kościele...
Do moich głównych obowiązków na misji w Bombo-Namaliga należała praca w biurze i Oratorium*. Do południa zajmowałam się pracą przy projekcie „Adopcji na odległość”. Dzięki temu programowi ok. 400 najuboższych dzieci i młodzieży z misji, na której przebywałam, może uczęszczać do szkoły. Projekt ten polega na tym, że ludzie pragnący wspomóc te dzieci zobowiązują się pokrywać koszty nauki jednego dziecka przez okres minimum roku. Jedno dziecko może być zaadoptowane przez dowolną liczbę osób. Decydują się na to np. uczniowie jednej klasy, grupy znajomych z pracy, rodziny. Wiąże się to również z możliwością wymiany korespondencji z zaadoptowanym w ten sposób dzieckiem.
Po południu natomiast udawałam się do Oratorium, gdzie organizowałam czas zarówno dla dzieci jak i młodzieży. Głównym zadaniem Oratorium nie jest jednak zapewnienie dzieciom i młodzieży rozrywki, ale zwrócenie ich uwagi i przybliżenie im wartości chrześcijańskich. Jedna osoba nie jest w stanie zorganizować interesujących zajęć dla dużej gromady dzieci w różnym wieku i grupy młodzieży. Stąd też jednym z moich priorytetów było wyłonienie wśród tamtejszej młodzieży liderów, którzy pomagaliby mi poprzez dzielenie się z innymi swoimi talentami, jak np. uczeniem innych tańca, śpiewu, sportu itp. Wśród tych zabaw zawsze staraliśmy się znaleźć czas na skierowanie uwagi dzieci ku Bogu, czy to poprzez wspólną modlitwę, śpiew, lub opowiadanie historii biblijnych...
Nie mogę powiedzieć, że praca, którą przyszło mi wykonywać, była dla mnie ciężka ani też nie mogę nazwać jej lekką. Wszystko bowiem, co przychodziło mi robić, miało związek z dziećmi, które podbiły moje serce od samego początku. Dlatego każdy dzień spędzony razem z nimi napełniał mnie ogromną radością i dodawał sił do dalszej pracy. Z drugiej strony nie łatwo jest ogarnąć i zorganizować tak liczna gromadę dzieci, z którą przyszło mi pracować. Nie należy również zapominać o różnicach kulturowych. Te bowiem często mogą stać się przyczyną niepotrzebnych nieporozumień. Pozornie każdy mój dzień wyglądał podobnie. W rzeczywistości codziennie byłam stawiana przed nowym problemem, którego rozwiązanie w dużej mierze zależało właśnie od prawidłowego rozeznania w tamtejszej kulturze i zwyczajach. W ciągu tych zaledwie ośmiu miesięcy bardzo zżyłam się zarówno z dziećmi, młodzieżą jak i ich rodzicami czy opiekunami. Ich problemy stały się dla mnie moimi problemami, dlatego, pomimo ze jestem już w Polsce, stale myślami, sercem i modlitwą jestem również i tam. Moja praca na misji w Ugandzie dobiegła końca, jednak nie uważam, by był to również koniec mojej pracy misyjnej. Misjonarzem bowiem jest każdy, kto głosi słowo boże, nie tylko poprzez dosłowne „słowo”, ale przede wszystkim świadczy o nim swoim postępowaniem i życiem. Taką właśnie naukę wyciągnęłam z pracy w Międzynarodowym Wolontariacie Don Bosco.
Pragnę jeszcze podziękować tym mieszkańcom Powsina, którzy wspomagali mnie przez cały ten czas modlitwą oraz umożliwili mi pomoc śmiertelnie choremu dziewięciolatkowi. Dzięki ich finansowemu wsparciu chłopiec przeszedł poważną operację, która zakończyła się sukcesem i teraz Mansanso razem z innymi dziećmi może uczęszczać do szkoły i bawić się, co wcześniej nie było dla niego możliwe.
Pozwolę sobie zakończyć ten list słowami kobiety, której obraz stale towarzyszy mi w mej posłudze:
„Wszyscy powinniśmy być głosicielami Bożej miłości. Lecz by tak się stało musimy wzbogacić swoje życie miłością, modlitwą i poświeceniem.(Matka Teresa z Kalkuty)”
Mansanso, chłopiec operowany dzięki wsparciu
darczyńców z naszej parafii
* Oratorium - pomieszczenie służące wspólnej modlitwie, tu oznacza również miejsce pobytu i zabawy dzieci, nad którymi opiekę sprawują wolontariusze i misjonarze, zapewniając im wychowanie w wartościach chrześcijańskich.
Karolina Karaszewska